Nie czas oddychać – odpowiedź w sprawie ordynacji kobiet | Krzysztof Maria Różański

Z wielkim zainteresowaniem przeczytałem w poprzednim numerze Kairosu artykuł Adama Krzykowskiego pod tytułem „Czas odetchnąć” (dostępny tu), zawierający – zgodnie z podtytułem – kilka myśli w sprawie ordynacji kobiet. Mam trochę inne poglądy, ale przyznaję, że też odetchnąłem. Budująca jest wyrażona troska o (jakkolwiek nieco osobliwie rozumianą) jedność Kościoła.

Bardzo ucieszył mnie postulat wyciągnięcia wniosków na przyszłość – w moim odczuciu tego często po różnych kościelnych „porażkach” o tym zapominamy – często po niepowodzeniach się „sprząta” (winni ukarani etc.) i stara się do nich więcej nie wracać, nie wprowadzając żadnych zmian, które mogłyby zapobiec w przyszłości, przez co owe większe czy mniejsze nieszczęścia idą „na marne”.

Jeszcze bardziej zaimponowała mi propozycja zastosowania w „naszej” sprawie metod analitycznych wypróbowanych już w innych branżach jako narzędzia planowania strategicznego; głos Adama Krzykowskiego odbieram jako jeden z bardziej merytorycznych i kulturalnych, jakie w „dyskusji” padły ze strony zwącej siebie „konserwatywną”. Mam nadzieję, że – w miejsce (jakże już nużących!) „argumentów” apokaliptycznych (te padające z „obu stron” hasła o rzekomym upadku Kościoła i sprzeniewierzeniu się samemu Chrystusowi w razie „błędnej” decyzji Synodu) czy (również obustronnie padających) sloganów o zerowym oddziaływaniu na „stronę przeciwną”, analityczne podejście do problemów eklezjalnych – choćby takie, jak zaproponowano – stanie się bardziej popularne.

Niestety, u podstaw Podsumowania i Analizy znalazło się kilka założeń wątpliwych teologicznie (a także logicznie), co w efekcie wydatnie obniża przydatność końcowych Wniosków. Część z tych potknięć stanowi wkład własny Autora, część jest jedynie bezkrytycznie „odziedziczona” z całej „dyskusji”.  Kilka z tych problemów pozwoliłem sobie zasygnalizować.

Adam Krzykowski przedstawia się jako głos strony „konserwatywnej” i „umiarkowany przeciwnik” ordynacji kobiet; dla jasności – ja jestem po „drugiej stronie”, ale nie lubię być określany „zwolennikiem ordynacji kobiet” (podobnie jak nie chciałbym być nazywany np. „zwolennikiem ordynacji nie-Aryjczyków” czy „zwolennikiem dopuszczenia rudowłosych do urzędu kościelnego” – po prostu uważam, że na gruncie ewangelickim płeć nie stanowi żadnego kryterium do ordynacji, podobnie jak nie stanowi go kolor włosów czy pochodzenie rasowe[1])

Rola teologii (doktryny?) w Kościele

Jeden z postulatów  Adama Krzykowskiego brzmi:

Konflikt na płaszczyźnie ideologicznej naznaczony jest silnymi emocjami. Brak porozumienia powinien skłonić uczestników dyskusji do pominięcia argumentów teologicznych i ideologicznych, a w efekcie do poszukiwania kompromisu na płaszczyźnie praktycznej.

Przyznam, że ten wniosek jest tak dalece „nowatorski”, że aż trudno wprost do niego się odnieść. Intuicja podpowiada, że Kościoły i wyznania gromadzą się właśnie wokół pewnych doktryn teologicznych, i odwrotnie: jednocześnie co poważniejsze różnice teologiczne stanowią naturalne granice między Kościołami i wyznaniami – jest to w zasadzie dość oczywista reguła w świecie chrześcijańskim (pewnym wyjątkiem może tu być anglikanizm, jakkolwiek w ostatnich latach anglikański model jedności też zaczął nieco trzeszczeć). Zaś wszystko inne – sposób przeżywania wiary, kultu, organizacja życia kościelnego i spraw cywilnych – jest pochodną warstwy teologicznej, doktrynalnej, ideowej (nie „ideologicznej!”), czy jak by jej jeszcze nie określać. Oczywiście, uważny czytelnik może w tym miejscu wskazać, iż tak wcale nie jest, bo przecież np. o ile w prawosławiu obrzędy liturgiczne ściśle odwzorowują doktrynę i dlatego też są nienaruszalne (gdyż każde posunięcie w sferze praktyki byłoby równoznaczne z zajęciem tego lub innego stanowiska w sferze doktrynalnej i odwrotnie[2]), to liturgię ewangelicką można względnie swobodnie – w pewnych granicach – poddawać modyfikacjom; jednakże w istocie i w tym wypadku nie jest to efekt anarchicznego „pominięcia aspektów teologicznych i skupienia się na praktycznych”, a świadoma emanacja pewnych idei teologicznych (np. wyrażonych w VII artykule „Wyznania augsburskiego” [dalej: CA], który jeszcze zostanie przywołany).
Jeżeli nie na wspólnej wierze (która poza – oczywiście istotnymi składowymi emocjonalnymi – „podniesienia ręki”, „oddania serca” – w nieunikniony sposób zawiera w sobie jakieś treści i ich życiowe implikacje) ma się opierać jedność Kościoła, to na czym? Na pochodzeniu etnicznym? Wspólnocie interesów? Więzach towarzyskich? Musimy wciąż przypominać sobie, że Kościół nie jest partią polityczną, ani stowarzyszeniem kulturalno-oświatowym[3]!

Chociaż  Krzykowski sam określa się mianem „konserwatysty”, tutaj pod pretekstem „łagodnego szukania kompromisu”, dyskretnie jakkolwiek zupełnie rewolucyjnie postuluje Kościół bez doktryny – a przynajmniej taki, gdzie pojawia się ona gdzieś w tle,  jednak grunt to „nie budzić silnych emocji”.  Oparte na tej myśli „Kościoły niewyznaniowe” (non-denominational) wprawdzie już istnieją i cieszą się rosnącym powodzeniem, np. w USA[4], trudno jednak zaakceptować to jako postulat luterański (czy tym bardziej „konserwatywny”!!!).

Dla ścisłości – zgadzam się, że dyskusja była zbyt skupiona na „teologicznej” części kosztem praktycznej, dzięki czemu przed samym głosowaniem nie bardzo było wiadomo, „jak by to miało wyglądać”[5]; z pewnością rzetelna dyskusja praktyczna powinna aktywnie toczyć się też od początku – równolegle. Ale nie zamiast, czy z pominięciem teologii!

Jak znaleźć płaszczyznę porozumienia?
Jedność Kościoła – co to takiego?

Słusznie  Adam Krzykowski zwraca uwagę, że „bitwa na cytaty z Pisma” do niczego dobrego (a w szczególności do porozumienia i jedności) nie prowadzi; jest to dość naturalne, biorąc pod uwagę, iż różnica między różnymi stanowiskami (w tym wypadku: „ordynacji kobiet”) to nie tyle różnica „na której stronie kto otworzył swoją Biblię, i co tam przeczytał” (bo raczej do rzadkości należy sytuacja, w której adwersarz, który „oberwał wersetem”, dotychczas tego wersetu nie znał), a raczej różnica w wykładzie (sposobie rozumienia) tych i innych fragmentów Pisma Świętego.

Wymarzoną sytuacją w tym momencie byłoby, gdyby istniał jakiś powszechnie przez wszystkich uznany „podręcznik do rozumienia” Biblii. Wydawać się może, że jest to marzenie nieosiągalne; zakładając jednak, że poruszamy się na gruncie luteranizmu, taki konsensus uznany przez wszystkich istnieje: jest nim  „Wyznanie augsburskie” z 1530 roku (wraz z „Małym katechizmem” Marcina Lutra)[6]!

Jeżeli przedmiotem naszej troski jest jedność konkretnie Kościoła  ewangelicko-augsburskiego, to warto w tym miejscu przypomnieć, jak wspomniane „Wyznanie augsburskie” warunki jedności Kościoła definiuje (art. VII):

Dla prawdziwej jedności Kościoła wystarczy zgodność w nauce Ewangelii i udzielaniu sakramentów. Nie jest to konieczne, aby wszędzie były jednakowe tradycje ludzkie albo obrzędy czy ceremonie ustanowione przez ludzi (…)

 

Pozostaje oczywiście pytanie, co stanowi tę „naukę Ewangelii” – nie chodzi tu wszak o pamięciowe opanowanie 4 pierwszych ksiąg Nowego Testamentu, czy traktowanie Nowego Testamentu jako ponadczasowej wyroczni w sprawach wizji świata i porządku społecznego („role męskie i kobiece”); na pytanie, co należy rozumieć pod hasłem „Ewangelia”, ewangelikom (nie tylko augsburskim) dość wyczerpująco odpowiada „Konkordia leuenberska”[7], której definicja stanowi zresztą rozwinięcie definicji z artykułu IV „Wyznania augsburskiego”:

Ewangelia to poselstwo o Jezusie Chrystusie, zbawieniu świata, wypełnieniu obietnicy danej ludowi Starego Przymierza. Właściwe rozumienie Ewangelii ojcowie Reformacji wyrazili w nauce o usprawiedliwieniu. Poselstwo to uznaje Jezusa Chrystusa za Tego, w którym Bóg stal się człowiekiem i przez którego związał się z człowiekiem; za Tego, który, ukrzyżowany i zmartwychwstały, wziął na siebie sąd Boży i w ten sposób objawił miłość Boga do grzeszników; oraz za Tego, który przybywa jako Sędzia i Zbawiciel, ażeby prowadzić świat aż do samego końca.

Bóg w swoim Słowie, przez Ducha Świętego, wzywa wszystkich ludzi do skruchy i wiary, a grzesznikowi, który uwierzy, zapewnia swoja sprawiedliwość w Jezusie Chrystusie. Ktokolwiek zaufa Ewangelii, jest w oczach Boga usprawiedliwiony ze względu na Jezusa Chrystusa i wolny od oskarżeń Zakonu. Każdego dnia, doświadczając skruchy i przemiany, wraz z cala wspólnota wielbi Boga i służy innym, zachowując pewność, ze Bóg ustanowi pełnię swojego Królestwa. W ten sposób Bóg stwarza nowe życie i pośród tego świata sieje ziarno nowej ludzkości.  Poselstwo to sprawia, że chrześcijanie, jako ludzie wolni, mogą pełnić odpowiedzialną służbę w świecie i są gotowi ponosić dla niej cierpienia. Wiedzą bowiem, że wola Boga, jako nakaz i wspomożenie, ogarnia cały świat. Bronią ziemskiej sprawiedliwości i pokoju miedzy ludźmi i narodami. W tym celu muszą wraz z innymi ludźmi szukać rozsądnych i stosownych rozwiązań oraz mieć swój udział w ich właściwym zastosowaniu. Czynią to w przeświadczeniu, ze Bóg utrzymuje świat, oraz w poczuciu odpowiedzialności przed Nim. Tak rozumiejąc Ewangelie, trzymamy się symboli starokościelnych oraz potwierdzamy wspólne przeświadczenie wyrażone w reformacyjnych wyznaniach wiary, ze rdzeniem Pisma Świętego jest jedyne zbawcze pośrednictwo Jezusa Chrystusa, a poselstwo o usprawiedliwieniu, jako poselstwo o wolnej lasce Boga, stanowi probierz całego zwiastowania Kościoła. Podstawę świadectwa o Ewangelii stanowi świadectwo apostołów i proroków zawarte w Piśmie Świętym Starego i Nowego Testamentu. Zadaniem Kościoła jest rozpowszechnianie tej Ewangelii za pośrednictwem słowa głoszonego w kazaniu i przez duszpasterstwo indywidualne, a także przez Chrzest i Wieczerzę Pańską. W zwiastowaniu, Chrzcie i Wieczerzy Pańskiej Jezus Chrystus jest obecny przez Ducha Świętego. W taki sposób usprawiedliwienie w Chrystusie staje się udziałem ludzi (…).  (Konkordia leuenberska 1973, 7-13 tłum. K. Karski)

Ordynację na prezbiterów wyłącznie mężczyzn (podobnie jak i hipotetyczną mężczyzn i kobiet, albo jeszcze bardziej hipotetyczną – ordynację tylko kobiet, tak jak teraz tylko mężczyzn…), podobnie jak np. ordynację wyłącznie obywateli polskich[8], wymóg ukończenia ChAT, wybór strojów liturgicznych czy też np. przyjęcie porozumienia z KER takiej-i-takiej-treści[9] należy zaliczyć do tradycji ustanowionych przez ludzi[10].  Nad tradycjami ustanowionymi przez ludzi można dyskutować, można się z nimi nie zgadzać, ale nie należy przytaczać ich jako argumentu za zerwaniem jedności. Oznaczałoby to zrównywanie tych tradycji ludzkich z Ewangelią, a zatem zabronione przez Dekalog czynienie sobie bożka.

Jeżeli ci czy owi samozwańczy konserwatyści (przy kwestii ordynacji kobiet) czy konfesyjni (jak wyżej, a przedtem także przy porozumieniu z KER) grożą rozłamem, gdy idzie o sprawy drugorzędne, sugeruje to niestety, że już jedną nogą są poza naszym Kościołem, i czekają tylko na pretekst, aby wystawić i drugą nogę. Straszenie takim „rozłamem” nie ma sensu: osoby, które nie uznają tak podstawowego konsensusu, jakim jest „Wyznanie augsburskie”, nie są luteranami i same się duchowo od KEA w RP odłączają. Według CA jedność, która powinna być przedmiotem naszej troski, polega na zgodnym zwiastowaniu Ewangelii, a nie na zaspokajaniu szantaży bliżej nieokreślonych grupek wiernych; nieprzyzwoite jest usiłowanie przerzucenia odpowiedzialności za ewentualny „rozłam” (który rzekomo miałby powstać wskutek np. ordynacji kobiet) z zarysowanych wyżej grupek quasiluteran na Kościół.

Wymiar praktyczny

Pozostaje jeszcze pytanie o faktyczną liczebność takich wiernych „gotowych do ewakuacji”. Czy np. gdy jeden z „konserwatystów”, agituje przeciw ordynacji kobiet (stosując przy tym zresztą dość osobliwą „argumentację teologiczną” zakorzenioną w nauce o Trójcy w niezupełnie nicejskim jej wydaniu) i straszy, iż ewentualna prezbiteriacka ordynacja kobiet będzie zgorszeniem dla wielu naszych Sióstr i Braci, gorących czcicieli Boga i naśladowców Jezusa Chrystusa i przewiduje ich odpływ do Kościołów ewangelicznych, to czy jest to faktycznie uzasadnione przypuszczenie, czy też tych „wielu zgorszonych” to pluralis maiestatis piszącego? Co faktycznie może być owym zgorszeniem? Zaraz do tego wrócę.

Druga sprawa – czy aby na pewno chcemy zaakceptować „szantaż schizmą” jako prawomocny sposób argumentacji? Co zrobimy, gdy obie strony jakiejś kościelnej dyskusji zaczną go stosować?

O czym właściwie rozmawiamy?

W moim odczuciu całą „dyskusję” (czy też, jak kto to woli – „kampanię na rzecz”) obciążał brak jakiejś zgody i konsekwencji choćby wobec tego, co ma być jej przedmiotem. Sensownie byłoby najpierw wspólnie dokładnie zdefiniować, czym jest dla nas urząd kościelny oraz różne jego posługi. Dopiero wtedy można rozmawiać o szczegółach (kto może / powinien go pełnić, na jakich zasadach, z jakimi zadaniami itd). Sprzyjałoby to też odfiltrowaniu pewnych zupełnie niestosownych argumentów: np. spostrzeżenie, że ewangeliccy kaznodzieje nie są kapłanami starotestamentowymi (nie mamy innego kapłaństwa, podobnego do lewickiego, jak o tym dostatecznie poucza List do Hebrajczyków ACA XIII, 10) pohamować mogłoby „argumentację” w stylu „a w Starym Testamencie kobiety nie mogły być kapłankami” etc.

Generalnie w dyskusji (z obu stron) padało argumentów znacznie więcej, niż powinno: wiele po prostu nie na temat. Przykładem może być tu słusznie podniesiona przez Adama Krzykowskiego kwestia mitycznych[11] „braków kadrowych”, które z jednej strony można rozwiązywać na wiele innych sposobów (wymagających jednak większych zmian organizacyjnych, niż wykreślenie wymogu płci – w tym sensie proste dodanie kobiet do już istniejącej kategorii księży nie jest żadnym postulatem „reformatorskim”, a właśnie postulatem super-konserwatywnym: najmniej trzeba zmieniać), a z drugiej strony brak tych „braków” nie powinien być argumentem przeciwko (no bo skoro kobieta nie jest gorszym duchownym od mężczyzny, to dlaczego miałaby być tylko rozwiązaniem awaryjnym?) – w przeciwnym razie mielibyśmy do czynienia z relatywizmem teologicznym czy „ideologicznym”; w oparciu o zmieniające się okoliczności zewnętrzne (np. liczba „powołań”) można zmieniać sprawy „zewnętrzne” (np. warunki zatrudnienia), natomiast sama dopuszczalność czy niedopuszczalność ordynacji kobiet na prezbiterów jest już przecież rozstrzygnięciem teologicznym, doktrynalnym[12].

Padały też argumenty nieco demagogiczne („Boże wezwanie do odwagi i zmian”, które może służyć jako argument za każdą zmianą w dowolną stronę, czy konieczność „trwania przy Słowie” – z którą zgadzają się przecież obie strony konfliktu itd.) lub – jak się zdaje – nienależycie zweryfikowane (np. dotyczące relacji zewnętrznych z innymi Kościołami – w tym tymi, które i tak nie uznają naszej ordynacji, komukolwiek nie byłaby udzielana). Myślę, że analiza SWOT (którą jako postulat bardzo popieram!) mogłaby zyskać na jakości, gdyby poza zebraniem „argumentów” padających z obu stron, dokonać też wstępnej ich weryfikacji—wyceny. Z przyczyn objętościowych chciałbym zwrócić uwagę tylko na dwie sprawy:

„Ordynacja kobiet” i „ordynacja prezbiterska kobiet” jako zamienniki?

Dla przypomnienia – w naszym Kościele w 1963 r. absolwentki teologii zaczęto „wprowadzać w urząd nauczania kościelnego”, pozwalający nauczać, odprawiać nabożeństwa i zajmować się pracą duszpasterską w parafiach, a w 1999 r. zdefiniowano tę służbę jako urząd duchowny w posłudze diakona, jednocześnie poszerzając katalog zarówno możliwych zadań, jak i dopuszczając mniejsze wymogi, niż magisterium z teologii. W stanie obecnym zatem kobiety mogą być ordynowane, a różnice z księżmi prezbiterami są tylko dwie[13]: zasadniczo dotyczy to kwestii: samodzielnego sprawowania Wieczerzy Pańskiej oraz samodzielnego zarządzania parafią. Jeżeli stan obecny nie jest kwestionowany, to cała dyskusja powinna toczyć się wobec tylko dwóch kwestii – czy kobieta może/nie może sprawować Wieczerzy i sama[14] zarządzać parafią[15]. Czy może być ordynowana w ogóle, czy może nauczać (czy też obowiązuje tu wyrwany z kontekstu 1 Kor 14,34n) – ten problem mamy już przecież za sobą.

Chyba trudno prowadzić wielkie dyskusje na temat sprawy tak kosmetycznej, więc w dyskusji obie strony sprowadziły ją do „ordynacji kobiet” w ogóle; w efekcie dyskutanci często się w ogóle nie spotykali ze sobą: „zwolennicy” często „wyważali otwarte drzwi”, „przeciwnicy” w przerażeniu wyobrażali sobie co to by było, gdyby tak kobieta weszła na ambonę (przechodząc do porządku dziennego nad faktem, że takiej sytuacji mogą przecież doświadczyć w już sąsiedniej parafii).

To samo stanowi słaby punkt „rozłamowej” argumentacji „przeciwników”, sprowadzającej się do wniosku, że „kobieta na ambonie”, „kobieta za ołtarzem”, „wyświęcenie kobiety” doprowadzi do ewakuacji wielkich grup „konserwatywnych” wiernych. Dla weryfikacji pytam – jak wielkie grupy „konserwatywnych wiernych” opuściły Kościół po wprowadzeniu ordynacji kobiet na diakonów? Różnica między „osobą świecką” (cokolwiek by to miało znaczyć, zwłaszcza w odniesieniu do teologów) a diakonem jest nieporównywalnie większa, niż między diakonem a prezbiterem: jeżeli więc z powodu ordynacji kobiet miały nas opuścić jakieś grupy wiernych, to zapewne uczyniły to już po 1999 roku – teraz więc, przy ewentualnej znacznie bardziej kosmetycznej zmianie, nie powinno być „straszniej” niż w 1999 r. (chyba, że w międzyczasie jakieś nowe grupy uległy znaczącej radykalizacji, ale to już pytanie do ich duszpasterzy).

Co ważniejsze? Zawartość czy opakowanie?

W całej „dyskusji”, a tym bardziej w analizie SWOT (zaznaczam, że nie jest to zarzut wobec Adama Krzykowskiego – rozumiem, że jego postulaty stanowią w tym wypadku raczej efekt analizy „nastrojów społecznych” i padających w dyskusji argumentów, a nie jego osobistych poglądów filozoficznych) ze strony wielu „przeciwników” niczym domokrążca wciąż powraca osobliwy pogląd logiczny, który budzi we mnie jednocześnie niesmak i osłupienie, mianowicie całkowita absolutyzacja strony formalnej przy znikomym zainteresowaniu materią problemu: dla wielu „przeciwników” najistotniejszym elementem całości, jakimś fetyszem, wydaje się być najbardziej zewnętrzna, ziemska otoczka: tytulatura („ksiądz”, „proboszcz”, „biskup”), stroje, związane z tymi sprawami miejsce w hierarchii społecznej (a może i finansowej?), natomiast zupełnie nie przeszkadza im ciężka i ofiarna służba kobiet (diakonek, jak i teolożek w ogóle nie ordynowanych) w Kościele: Kobieta odwiedza parafian? Dobrze! Kobieta uczy dzieci? Kobieta pomaga starszym i chorym? Dobrze! Kobieta odprawia nabożeństwa? No, dalej dobrze! Wygłasza kazania? Tak, są inspirujące! Kobieta księdzem? No nie, tak być nie może! Na pytanie, przeciw czemu konkretnie jest w takim razie ten sprzeciw, można usłyszeć rozbrajającą odpowiedź: „no, przecież… na to, aby kobieta była księdzem!”, bez żadnego zdefiniowania, jaka cząstka tego „bycia księdzem” miałaby być kobiecie (której służbę w charakterze duchownego właśnie się pozytywnie zrecenzowało) niedostępna[16]. Czyżby jednak tytulatura, prestiż, zrównanie z mężczyzną w warstwie symbolicznej (bo przecież nie w warstwie służby – ta już jest wykonywana tak samo) i finansowej[17]?

To samo pojawia się w analizie SWOT: po pierwsze, chyba błędnie definiuje ona „cele maksymalne przeciwników” – jeżeli „przeciwników” potraktować poważnie, to chyba celem maksymalnym powinna być sekularyzacja wszystkich kobiet (diakonek także), bo argumenty które „przeciwnicy” przywołują są wybitnie przeciw urzędowi kościelnemu kobiet (zwł. przeciw głoszeniu kazań!), a nie tylko przeciw wspomnianej kosmetycznej różnicy[18]. Ale zostawmy to na boku, załóżmy że „przeciwnicy” konsekwentni i logiczni stanowią mniejszość, i obecny stan jest dla „konserwatystów” zadowalający. Analiza SWOT dalej wpędza w osłupienie, bo praktycznie postuluje zrównanie diakonów (kobiet) z prezbiterami… ale z zachowaniem rozróżnienia!

No to czym ma się ten diakon (ta diakonka) różnić od prezbitera, że jednak pasowałoby to „konserwatystom”, skorym porzucić Kościół w razie ordynacji kobiety na prezbitera? Czy nie jest jednak nieco obraźliwe dla „konserwatystów”, sugerować im, iż naprawdę patrzą tylko na etykietkę? W efekcie dość mało przekonujące jest z jednej strony podnoszenie, że przez ordynację kobiet na prezbiterki „konserwatyści” uciekną z Kościoła, z drugiej strony postulowany „złoty środek” sprowadzający się do fortelu: nazwijmy te prezbiterki diakonkami, to „konserwatyści” się nie połapią, i nie uciekną!

* * *

Jako postulat do dalszych owocnych badań chciałbym wskazać na jeszcze jedno zagadnienie, nie dość w analizie Adama Krzykowskiego prześledzone. Zgadzam się, że „dyskusja na temat ordynacji kobiet doprowadziła do silnej polaryzacji wewnątrz Kościoła”. Jak jednak przebiega ta polaryzacja? Postulowany we wnioskach podział na „liberałów oraz środowiska lewicowe” i „konserwatystów oraz środowiska prawicowe” wydaje się mało przydatny (nawet, jeżeli byłby prawdziwy – moim zdaniem nie jest). Poszukajmy innych kryteriów, niż poglądy polityczne: czy może istnieje jakaś zależność geograficzna? Jeżeli linia podziału przebiega nie w poprzek parafii, a pomiędzy parafiami czy diecezjami, to może pomyśleć można (kosztem jednolitości ustrojowej całego Kościoła i inkardynacji wszystkich księży bezpośrednio pod Konsystorz) o daniu pola do pewnej różnorodności na poziomie np. poszczególnych diecezji?

Artykuł Adama Krzykowskiego stanowił ciekawą próbę – choć pionierską i nie pozbawioną błędów – ogarnięcia tego, co się stało, i niejako propozycję działań dla nowego Synodu. Mam nadzieję, że znajdzie on rzetelnych naśladowców.

Krzysztof M. Różański – zamieszkujący Puszczę Białowieską luteranin, absolwent Uniwersytetu Mikołaja Kopernika i Akademii Marynarki Wojennej, student Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej, morski oficer pokładowy. Lubi kolej, Arktykę, Grecję i Św. Podlasie.

[1]Uwadze zainteresowanych „teologią rasizmu” polecam dzieje luteranizmu w RPA; przez pewien czas tamtejsze Kościoły luterańskie praktykowały apartheid (także w odniesieniu do dopuszczania do Sakramentu Ołtarza), co spotkało się ze sprzeciwem Światowej Federacji Luterańskiej i doprowadziło do czasowego zawieszenia ich członkostwa. Analogiczna sytuacja miała miejsce w przypadku tamtejszego Holenderskiego Kościoła Reformowanego, usuniętego z Światowej Rady Kościołów w 1962, niedawno przyjętego z powrotem.

[2]Por. J. Anchimiuk, Przygotowanie do Soboru Wszechprawosławnego, „Wiadomości PAKP” 1-2/1983, s. 80.

[3]Ks. Jerzy Samiec, słowa na konferencji prasowej w przeddzień instalacji na Biskupa Kościoła, cyt. za: EKAI, Biskup elekt lutarański o wyzwaniach Kościoła ewangelicko-augsburskiego w Polsce,              https://ekai.pl/wydarzenia/
ekumenizm/x24658/biskup-elekt-luteranski-o-wyzwaniach-kosciola-ewangelicko-augsburskiego-w-polsce/?print=1

[4]Więcej o Kościołach niewyznaniowych w USA na przykładzie Woodcrest Chapel (Columbia, Missouri)  zob. np. P. Maciejewski, Biblia przy kawie, „Polityka” nr 51 (2585) z 23.XII.2006, ss. 156-161.

[5]Co mogło też przyczynić się do ostatecznego wyniku głosowania, bo w końcu sama teologiczna zgoda na ordynację kobiet nie jest tożsama z poparciem każdego możliwego rozwiązania praktycznego; wnioskowi nieco wiarygodności odbierać mogło też dość znikome dotąd wykorzystanie możliwości służby kobiet w ramach prawa już od dawna istniejącego.

[6]Celowo nie wymieniam tutaj „Obrony Wyznania augsburskiego”, „Dużego katechizmu,  „Artykułów szmalkaldzkich”, „Traktatu o władzy i prymacie papieża” i „Formuły zgody”, gdyż nie wszystkie Kościoły luterańskie uznają te księgi, więc trudniej czynić z nich probierz luteranizmu. Do członkostwa w Światowej Federacji Luterańskiej konieczne jest uznanie tych dwóch ksiąg.

[7]Oczywiście, również KL nie jest dogmatem, istnieją Kościoły odwołujące się do „Wyznania augsburskiego”, ale nie uznające KL (np. LECAV); dla uproszczenia zakładam, że poruszamy się na gruncie KEA w RP (i większości innych europejskich Kościołów ewangelickich).

[8]ZPW §18.2.1) Nie jest łatwo w prosty sposób odpowiedzieć na pytanie, co ten zapis ma na celu. Wydaje się on być anachronizmem,  spadkiem po przepisach ściśle kontrolowanych przez państwo; takiego ścisłego wymogu nie mają nasze siostrzane Kościoły w innych Państwach Unii, w których służy zresztą kilkoro absolwentów ChAT obu płci, obywatelstwa jedynie polskiego.

[9] W 2012 w związku z planowanym międzykościelnym „Porozumieniem o wzajemnym dopuszczaniu wiernych do czynnego korzystania z praw i obowiązków wynikających z udziału w życiu Kościoła Ewangelicko-Augsburskiego i Ewangelicko-Reformowanego” niewielka aczkolwiek głośna grupa luteran „konfesyjnych” protestowała, słała „Listy otwarte” przeciw  rzekomej nowej Unii Staropruskiej, a niektórzy nawet straszyli schizmą właśnie.

[10]Chyba nikt przy zmysłach nie będzie sugerował, że wykluczenie z grona kandydatów na duchownych KEA np. posiadaczy czeskiego paszportu i lipskiego magisterium jest koniecznym elementem biblijnego Bożego Porządku, ustanawiającego urząd kaznodziejski?

[11]Względem hasła „braków kadrowych” jestem dość sceptyczny, zwłaszcza że przez ostatnie kilka(naście?) lat słyszę je na przemian ze wzmiankami iż sytuacja obróciła się o 180° (bo np. na I rok ChAT przyszło kilka osób więcej), a także dlatego, że – nawet, gdy akurat mowa o „brakach”, nie daje się zauważyć żadnych reform zaradczych, ani pełnego wykorzystania możliwości już istniejących. Rozwijanie tego tematu wykracza jednak poza temat mojej odpowiedzi Adamowi Krzykowskiemu, z którym w tej sprawie się wszak zgadzam.

[12] Protestantyzm, zgodnie z zasadą „ecclesia semper reformanda”, przewiduje wprawdzie rewizję doktryny, lecz chodzi o rewizję „secundum Verbum Dei”, nie zaś o jej swobodne dostosowywanie do doraźnych potrzeb.

[13]Obie zresztą nieco niejasne: zgodnie z § 36.5 Pragmatyki Służbowej w przypadku diakonów z wyższym wykształceniem teologicznym (dotyczy to wszystkich pań – diakonów!) o zakresie udziału w służbie Słowa i Sakramentów  decyduje,  biorąc  pod  uwagę predyspozycje  osoby  i  uwarunkowania  lokalne,  Biskup Diecezjalny – zatem diakon też może sprawować Wieczerzę, jednakże za zgodą Biskupa Diecezjalnego. Z koleï w Zasadniczym Prawie Wewnętrznym § 38 definiuje jedynie, iż na stanowisko Proboszcza (lub Proboszcza Pomocniczego) może być wybrany duchowny, który zdał egzamin pro ministerio i posiada staż 5 lat służby w Kościele: nie ma tu informacji, że musi być prezbiterem lub biskupem; definiując dopuszczanie do egzaminu pro ministerio Pragmatyka Służbowa (§ 238) też (poza wzmianką o odbytych wikariatach) teoretycznie diakonów nie wyklucza.

[14]Znowu skrót myślowy – przecież na ogół jednak nie „sama”, tylko z Radą Parafialną, kościelnym, wikariuszami itd.

[15]Czy z punktu widzenia „tradycyjnych ról” – usługiwanie przy Stole i prowadzenie Domu nie są aby zresztą właśnie kobiecymi zajęciami?

[16]Na gruncie rzymskokatolickim byłoby oczywiste, że tym, co „czyni księdza”, jest odprawianie mszy.  W naszym Kościele jednak takie kryterium nie ma za dużej racji bytu – wielu księży Sakrament Ołtarza sprawuje rzadko (raz na miesiąc, poza nabożeństwem głównym etc), a w oczach parafian nie degraduje ich to wszak do „diakonów” „katechetów”, „studentów” czy innych nie-całkiem-księży.

[17]Osobiście jestem sceptyczny wobec zbyt mocnego przełożenia ordynacji (czyli poświęcenia, upoważnienia i posłania do zwiastowania Słowa i duszpasterstwa) na uprawnienia finansowo-socjalne. Sytuacja, w której osoba o tych samych kwalifikacjach i pełniąca te same obowiązki/wykonująca te same czynności otrzymuje za to różne wynagrodzenie i zabezpieczenie socjalne – w zależności od tego, czy jest np. prezbiterem, diakonem, „niewprowadzonym w urząd nauczania kościelnego” katechetą czy „praktykantem” – ma potencjał obustronnie patogenny: dla Kościoła czy parafii stanowić może pozateologiczny, ekonomiczny bodziec do wstrzymywania ordynacji danej osoby (czy grupy osób, np. kobiet), zaś u zainteresowanych osób stanowić równie pozaduchowy bodziec do ordynacji (czy też ordynacji do innej posługi), jak i źródło dodatkowego poczucia krzywdy z powodu braku możliwości ordynacji prezbiterskiej, czy trwających w nieskończoność „praktyk”. Takie okoliczności nie dość, że są nieco wątpliwe etycznie, to jeszcze – poprzez możliwe ukryte „ekonomiczne” intencje obu stron – wprowadzają dodatkowy zamęt do „dyskusji o ordynacji kobiet”.

Dochodzi jeszcze różnica w zasadach zatrudnienia prezbiterów i diakonów: obecnie prezbiter może zawsze liczyć na to, że Konsystorz przydzieli jakieś miejsce pracy, a diakona musi konkretna parafia przyjąć na 10 lat; w efekcie kandydat na prezbitera ma nieporównywalnie większe szanse na ordynację i pracę, niż kandydat na diakona.

[18]Zwłaszcza, że osobiste predyspozycje (których ewentualny brak zarzucają kobietom „przeciwnicy ordynacji”) są  potrzebne bardziej do głoszenia kazań i duszpasterstwa, niż do sprawowania Wieczerzy, której ważność i skuteczność nie zależy od osobistych cech celebransa.