„Podczas takich spotkań prędzej czy później musi pojawić się coś politycznego”, usłyszałem ostatnio z ust dobrego znajomego, z którym nie widziałem się wieki. Spotkaliśmy się w parę osób i, jak było do przewidzenia, nie skończyło się wyłącznie na rozmowach o życiu i śmierci.
Parafrazując klasyka: są takie sprawy na niebie i na ziemi, o których lepiej żeby nawet filozofowie nie rozmawiali. Istnieją bowiem tematy, przy zderzeniu z którymi żaden chłodny namysł z pretensjami do mądrości próby nie wytrzymuje. Są to tematy zbyt gorące, by ludzki rozum zachował w konfrontacji z nimi swój obiektywny dystans.
Pytanie, czy można mówić tu w ogóle o rozumie? Czy można rozumnie myśleć politycznie, działać politycznie; czy można w sensie ogólnym mówić o jakimś „politycznym rozumie”? Albo o „religijnym rozumie”? Jeśli ten brak obiektywizmu, na jaki przy rozmawianiu o polityce czy religii jesteśmy skazani, przybliża do siebie te dwa wielkie obszary ludzkiej działalności, to być może ujawnia się w tym pewna głęboka wspólnota między polityką a religią?
Etymologicznie słowo „polityka” powstało ze skojarzenia ze sobą dwóch słów greckich: polis i techne. Oznacza więc praktyczną naukę, „technikę” rządzenia polis, czyli państwem. Z czasem słowo „polityka” zaczęło oznaczać raczej walkę o władzę; w tym to właśnie sensie często funkcjonuje także dzisiaj.
Chrześcijaństwo może być zarówno narzędziem walki o władzę jak i techniką jej utrzymania. Może stać się środkiem do zmiany status quo w tej samej mierze, w jakiej może go bronić. Warto zadać sobie jednak pytanie, czy w chrześcijaństwie powinno chodzić o jakiekolwiek status quo, jakiekolwiek „tu i teraz”? Czy chrześcijaństwo nie powinno mówić raczej o tym co będzie, aniżeli o tym, co było i jest? Jeśli horyzont polityki ogranicza doczesność, to horyzontu chrześcijaństwa nie ogranicza nic; albo ogranicza go Bóg, co wychodzi na to samo. W praktyce oznacza to, iż cel polityka nigdy nie może być ostatecznym celem chrześcijanina – ale chrześcijanin w drodze do Boga może i będzie odczuwał ogromną pokusę zaprowadzania Królestwa Bożego na ziemi przy pomocy politycznej pałki. Wówczas demonizuje Boga, a samo chrześcijaństwo jest mu jedynie tanią wymówką służącą zaspokajania doraźnych interesów, zamiast stać się źródłem ukojenia jego pozadoczesnych pragnień.
W niniejszym numerze przygotowaliśmy więc prawdziwą bombę. Głównym tematem są tu bowiem niebezpieczne związki łączące chrześcijaństwo z polityką. Jeśliby jednak raziłby kogoś niemały potencjał kontrowersji drzemiący w tym splocie, uspokajam – obyło się, na szczęście, bez niepotrzebnych prowokacji. Jest grzecznie, co nie znaczy, że wszyscy uchodzą bez szwanku. Jeśli w coś się wierzy, nie ma rady – będzie się także miało wrogów. Co oczywiście nie oznacza, że posiądzie się tym samym jakiś obiekt nienawiści.
Tak w każdym razie być nie powinno. Być może najbardziej wymagającą lekcją chrześcijaństwa jest ta mówiąca o miłowaniu nieprzyjaciół swoich. W chrześcijaństwie postawa miłości powinna być jawna, w polityce okazywana jest pewnie tylko w kuluarach, o ile w ogóle. Świecznik polityki najchętniej trzymalibyśmy pod korcem. Nie da się jednak ukryć, iż chrześcijanie dawno opuścili już piwnice; i mimo że światło dziennie okazywało się często pochodzącym z tysięcy reflektorów światłem publicznym, to prawdą jest jednak, że oprócz tego doczesnego światła, jest także i światło wieczne, porażające swym blaskiem tamto.