Świadectwo lewaka | Joshua Hanson

Różne miałem doświadczenia ze świadectwami. Ale raczej negatywne. Świadectwa kojarzą mi się z podnoszeniem łapek, jeśli oddaję swoje życie Jezusowi. Kojarzą mi się z „byłem na dnie, ale Jezus zmienił moje życie o 180 stopni”. Kojarzą mi się z pobożnością, która często zamiast do mnie przemawiać, odstraszała mnie od Kościoła. Rzadko kiedy spotkałem się ze świadectwem, czyli po prostu opisem czyjegoś doświadczenia wiary, które miałoby na mnie pozytywny wpływ. Tym większą ironią jest to, że ten tekst niektórzy mogą rozumieć właśnie jako świadectwo. No bo w sumie czy nie jest po prostu opisem historii mojej wiary? Czy nie mamy tutaj klasycznych etapów świadectwa? Oddalenia się od Kościoła, jakiegoś punktu zwrotnego i powrotu do Chrystusa? Mamy. Tylko że ten punkt zwrotny jest jakiś taki nietypowy.

Piszę ten tekst, nie by narzucać innym swoje rozumienie chrześcijaństwa. Mogę twojego rozumienia Chrystusa nie rozumieć, ty możesz nie rozumieć mojego. I do pewnego momentu nie będę miał z tym problemu. Piszę ten tekst, by może jakimś cudem trafić do kilku osób, które mogą być na podobnym etapie, co ja kiedyś. Do osób, do których nie przemawia ten bardzo głośny i ekstatyczny wzorzec pobożności. Do osób, które, nie potrafiąc pogodzić ważnych dla siebie wartości z żadną sobie znaną wersją chrześcijaństwa, po prostu wybrali to pierwsze, porzucając drugie. Do tych osób kieruję mój tekst. Moje „świadectwo”. „Świadectwo” „lewaka”.

*


Historia, którą wam opowiem zaczyna się w październiku. Wyjechałem wtedy na rocznego Erasmusa. Cieszyłem się na ten wyjazd, bo chciałem się z różnych powodów odciąć od wielu dotychczasowych aspektów mojego życia. Jednym z nich był Kościół. Po pewnym czasie mocnego zaangażowania w Kościół jako student teologii, można naprawdę mieć dość tego towarzystwa. Ale nie tylko towarzystwa miałem dość. Miałem dość ogólnie Kościoła. Jego język w ogóle przestał do mnie przemawiać. Mówiłem sobie przed wyjazdem, że w Niemczech prawdopodobnie w ogóle nie będę chodził do Kościoła, a po studiach to już totalnie nie będzie mnie obchodził. Czas najwyższy znaleźć sobie jakieś nowe, fajniejsze środowisko, które będzie mi odpowiadało, którego przekaz do mnie przemówi, myślałem przed wyjazdem.

Po kilku miesiącach pobytu tutaj wydawało się, że takowe znalazłem.  Chodzi o grupę studencką pewnego dużego stowarzyszenia i ich znajomych. Piękne ideały, walka o prawa człowieka. Dokładnie to, czego chciałem. Środowisko było mocno lewicowe. I muszę podkreślić, że jednak mocna lewica w Niemczech oznacza coś innego niż mocna lewica w Polsce. Na nasze polskie warunki może to być momentami nawet trudne do zrozumienia.

Po jakimś czasie zobaczyłem, że wcale nie uciekłem przed tym, przed czym tak bardzo chciałem – przed religijnością. Mnóstwo było takich momentów, kiedy nie mogłem uwierzyć, że słyszę to, co słyszę, tylko trochę w innej formie niż w tej, do której byłem przyzwyczajony z Kościoła. Oto kilka przykładów.

  1. Brałem kiedyś udział w dyskusji o tym, czy wolno przeklinać. Część rozmówców była zdania, że nie, że te „główne” przekleństwa w jakiś sposób kalają nasz język, mają negatywną energię, której nie powinniśmy pozwolić się rozprzestrzeniać. Ale nie dlatego, że Pan Bóg zakazał nam przeklinać, ale dlatego, że wszelkie przekleństwa, którymi dysponujemy, kogoś uciskają. Wyjaśnię to, budując analogie do naszego języka. Na przykład nasza polska k**** przyczynia się powielania fałszywego obrazu osób pracujących seksualnie, a używanie nazw genitaliów jako przekleństwa hamuje prawdziwe wyzwolenie seksualne. Stąd powinniśmy unikać używania takich przekleństw, a używać bardziej tych, które dla nikogo nie będą bolesne, np. motyla noga. Droga do wniosku „nie należy przeklinać” jest oczywiście skrajnie różna od tej, która jest używana w niektórych kręgach religijnych, ale wniosek jest ten sam.
  2. Byłem świadkiem dyskusji o tym, czy wolno oglądać filmy, w których protagonista czyni rzeczy złe. Dla przykładu chociażby Pachnidło czy netfliksowski Ty. Wniosek był taki, że nie należy, bo przyzwalając na popularyzację takich filmów, przyzwalamy również na popularyzację postaw protagonisty.
    Widziałem kiedyś filmik, w którym chrześcijanie dyskutowali nad tym, czy należy oglądać Grę o Tron, bo są tam sceny seksu.  Drogi do wniosku „istnieją filmy, którymi nie powinniśmy się cieszyć” są inne, ale wniosek bardzo podobny.
  3. Gdy odwiedzałem swoich niektórych znajomych, jedyna muzyka, która leciała to muzyka o tekście antyfaszystowskim. Żadnej innej. Bo żadnej innej nie słuchają. Gdy odwiedzam swoich niektórych wierzących znajomych, to słyszę tylko muzykę o religijnej treści. Bo żadnej innej nie słuchają.
  4. Słyszałem ludzi, którzy mówili, że nie byliby w stanie się zaprzyjaźnić z człowiekiem, który ma inny stosunek do faszyzmu/seksizmu/przemocy seksualnej/Boga/Chrystusa/wiary, niż oni. Może zakolegować, ale jakąś głębszą relację? Tego raczej sobie nie wyobrażali.
  5. Będąc w Lipsku nasłuchiwałem się też z zaciekawieniem o tamtejszych komunach anarchistycznych. O grupach kilkunastu- bądź kilkudziesięcioosobowych, które, chcąc oddalić się od zła tego świata, budowały wspólnotę na (symbolicznym) odludziu, na własnych zasadach. Chyba nie muszę powiedzieć, z czym mi się to skojarzyło.

Patrząc tak na swoje nowe środowisko, musiałem przyznać przed sobą, że w sumie z jednego środowiska religijnego trafiłem po prostu w kolejne. Strasznie dużo podobieństw było między nimi. Tylko skąd one się wzięły? Czy może istniało jakieś „uczucie podstawowe”, które generowało podejście do kolejnych aspektów życia, a różnica języka w opisie wszystkiego wynika po prostu z innego kontekstu, w którym zarówno moi wierzący, jak i moi lewacy, się wychowali? A jeśli istnieje takie „uczucie podstawowe”, to co nim jest?

Pewna rozmowa chyba pomogła mi znaleźć odpowiedź na to pytanie. Była to szczególna rozmowa, która być może będzie miała na moje życie o wiele większy wpływ, niż moja rozmówczyni mogła się spodziewać. Spróbuję wam teraz opisać choć po części rozmowę z L, żebyście bardziej mogli się wczuć w mój szok, który momentami odczuwałem w trakcie tej rozmowy. Dla wzmocnienia przekazu dodam, że L, jak to typowe dla tego regionu Niemiec, jest z rodziny, która jest od trzech pokoleń niereligijna.

*

L. tego wieczora sporo mówiła o swojej winie. Mówiła na przykład, że jest seksistką, homofobką, antysemtiką transfobką itd. I to wcale nie dlatego, że taka chce być, ale dlatego, że jest ze społeczeństwa, które jej takie zasady wpoiło. Każde społeczeństwo tego świata oparte jest na różnicy my oni. Każde społeczeństwo świata jest ksenofobiczne. Nie ma także żadnego społeczeństwa, w którym mniejszości seksualne mogłyby się cieszyć pełną wolnością, bo większość zawsze będzie uciskać mniejszość. Siłą rzeczy także ona została wychowana w takiej kulturze, w jej przypadku akurat w Niemczech. W trakcie wychowania zostały jej wpojone pewne np. rasistowskie wzorce, których ona wcale nie jest świadoma. Będzie je teraz mimowolnie powtarzać i powielać, przez co także przekazywać innym. Przyczyni się tym do rozprzestrzeniania rasizmu. 

W poprzednim roku miała taki moment, w którym sobie uświadomiła swoją winę. Zrozumiała, że od swojego rasizmu nie ucieknie, że go nie wyeliminuje do końca, bo większości swoich rasistowskich zachowań nie jest nawet świadoma. Ciężar tego wszystkiego zaczął ją przytłaczać. Uznała, że jedyne, co jej pozostało, to codziennie na nowo podejmować walkę ze swoją naturą.

Muszę przyznać, że nie pamiętam innego tak przekonującego wykładu o luterańskiej antropologii. A L., jak już wspomniałem, była z domu od trzech pokoleń niereligijnego, więc tych wszystkich podobieństw nie była świadoma. Tego, że w jej słowach słyszałem człowieka, który uświadamia sobie, że świat jest skażony, jak i skażony jest każdy człowiek. Że od zła w nas nie ma ucieczki. Że to zło tak naprawdę czynimy najczęściej mimowolnie, nawet o tym nie wiedząc. Że swoim zachowaniem przyczyniamy się do pomnażania zła. I że po uświadomieniu sobie tego wszystkiego, jedyne, co nam pozostało, to walka, by codziennie, każdego dnia na nowo, topić starego Adama. I że tej walki z naszą naturą nie wygramy. Ale walczymy. W jej słowach słyszałem nawet Pawła, który mówił „Nie czynię bowiem dobra, którego chcę, ale dokonuję zła, którego nie chcę. Jeśli zaś czynię to, czego nie chcę, już nie ja to robię, ale grzech, który mieszka we mnie.” (Rz 7,19-20 Biblia Ekumeniczna).

L. dodała jeszcze jedną bardzo ciekawą historię. Rok temu miała tego rodzaju przemyślenia, było jej bardzo ciężko z tym, kim jest. I wyruszyła na wycieczkę. W trakcie tej wycieczki musiała się na noc zatrzymać się w parafii. Na następny dzień gospodarze zaprosili ją do uczestniczenia w próbie chóru. „Czemu nie?” uznała. I w trakcie tej próby pojawiła się pieśń, w której była zwrotka mówiąca o tym, że Bóg cię akceptuje takim jakim jesteś, pomimo twojej całej grzeszności. On cię po prostu kocha. Ta zwrotka, po wszystkich wcześniejszych przemyśleniach, była dla L. tak wzruszająca, że niejedna łezka jej wtedy poleciała. Nie dlatego, że od razu chciała się ochrzcić, ale dlatego, że sama idea, że ktoś wierzy w coś takiego, wydała jej się tak piękna.

Gdy opowiedziała mi tę historię, powiedziała: „Wiesz, lewicę i chrześcijaństwo łączy to, że mają rozumienie jakiejś grzeszności, ale tylko chrześcijaństwo ma ten moment przebaczenia. Lewicy tego bardzo brakuje”.

I tu chyba znalazłem odpowiedź na swoje pytanie o pewne „uczucie podstawowe”, które może generować kolejne zachowania, które to znamy chociażby z grup religijnych, a teraz także z niektórych lewicowych. Czymś takim może być doświadczanie własnej grzeszności, która tak bardzo nas przeraża, że chcemy ją wyplenić z każdego aspektu naszego życia. Np. nie przeklinając, nie oglądając złych filmów, ale przede wszystkim angażując się na rzecz tego, co z naszej perspektywy jest absolutnie najważniejsze, czy to będzie Bóg, czy też sprawiedliwy społecznie świat. Tego typu zachowanie może być mniej lub bardziej uświadomioną próbą samodzielnego zbawienia się od naszej grzesznej natury.

No ale chrześcijaństwo przecież naucza, że nie jesteśmy w stanie tego zrobić. Że do uleczenia potrzebujemy Chrystusa. Chrystus? Jaką on rolę odgrywa w tej całej układance?

Zanim postaram się odpowiedzieć na to pytanie, spróbuję tylko krótko podsumować to, w jaki sposób zderzenie z niemiecką lewicą nauczyło mnie inaczej patrzeć na pojęcie grzeszności. Że grzech, mój grzech, niekoniecznie muszę rozumieć jako pewne abstrakcyjne oddalenie od Boga, jako coś, co dzieje się niejako poza tym światem. Mogę swoją grzeszną naturę odkrywać w świecie, w którym żyję. W tym, że nigdy nie zdołam się uwolnić od uciskania słabszego swoim zachowaniem. Bo takie zachowanie zostało mi wpojone i w zdecydowanej większości przypadków nie jestem tego nawet świadomy. W tym, że, czy tego chcę czy nie, a bardzo tego nie chcę, będę rasistą. Będę homofobem. Antysemitą. I tak dalej.

*

O Chrystusie mówi się, że był bez grzechu. Więc jeśli teraz swoją grzeszność dostrzegam w świecie, w jego strukturach uciskających mniejszości, z których nie mogę się uwolnić, znaczy to, że Chrystus także od tego był wolny. Że Chrystus jako jedyny na tym świecie nie był seksistą. Nie postrzegał człowieka przez pryzmat narzuconej mu przez społeczeństwo roli. Był kimś spoza tego grzesznego systemu. Można to zobaczyć chociażby w tym, jaki stosunek miał do ludzi wykluczonych społecznie, do kobiet, do Samarytan, do cudzołożnicy.

I zderzenie z kimś takim mogło w ludziach wywołać dwie reakcje. Albo ludzie mogli się jego uchwycić, mając nadzieję, że ich pociągnie w swoim kierunku. Że uchwycenie się jego, pójście za nim, także ich wyzwoli choć po części z grzechu tego świata. Z drugiej strony mogli zaistnieć ludzie, którzy byli totalnie oburzeni tym, że ktoś właśnie próbuje burzyć ich porządek świata.

*

Nasza kultura jest pełna łańcuchów, które nas ograniczają, które sprawiają, że jest nam ciężko, że uciskamy nimi innego.

Wyobraź sobie, że stoisz na górze, a cała dolina, na którą patrzysz, jest pełna właśnie takich łańcuchów. Każdy z nich jest symbolem pewnego ucisku.

W danym momencie swojego życia i rozwoju kultury dostrzegasz na wierzchu takie, a nie inne łańcuchy, a nie widzisz tych, które są poniżej. Gdy odpowiednio dużo osób zaczyna dostrzegać pewien łańcuch, istnieje szansa, że będą chcieli go zrzucić i im się uda. Dobrym przykładem mogą być prawa ludzi o innym niż białym kolorze skóry. Może dalej spotykają się z rasizmem, ale ich sytuacja na pewno jest dużo lepsza niż jeszcze kilka wieków temu.

Łańcuchy znajdujące się na samej górze, można zatem z czasem zrzucać. Zmieniają się wtedy te będące na wierzchu, czyli te widoczne. Oznacza to, że naszym oczom okazują się łańcuchy zupełnie nowe, takie, które wcześniej były ukryte i o których istnieniu wcześniej do końca nie wiedzieliśmy.

Dzięki takiej rotacji odkryliśmy w ostatnich dekadach chociażby łańcuch związany z zagadnieniem interpłciowości (nie, interpłciowość to nie to samo co transeksualizm). Nasze wąskie, zero-jedynkowe rozumienie biologicznej płci sprawia, że zupełnie niepotrzebnie operujemy dzieci tak, by można było im dopasować jedną z dwóch płci, którymi dysponujemy w dokumentach. Często ze szkodą na całe życie dla tych ludzi.

Będą się pojawiać ludzie, których próba zrzucania tego łańcucha będzie oburzać. Którzy chcieliby wrócić do świata swoich ojców i matek, w których ten łańcuch nie był nawet widoczny.

W 9 rozdziale Ewangelii Łukasza czytamy tak: „Potem do kogoś innego powiedział: Pójdź za Mną! Ten odparł: Panie, pozwól mi najpierw odejść i pochować mojego ojca. Odpowiedział mu: Umarłym pozostaw grzebanie ich umarłych, ty natomiast idź i głoś Królestwo Boga.” (Łk 9,59-60 BE). Kilka rozdziałów dalej czytamy także „Jeśli kto przychodzi do mnie, a nie ma w nienawiści ojca swego i matki[…], nie może być uczniem moim.” (Łk 14,26 Biblia Warszawska).

*

Tkwimy w grzesznym systemie. I mamy jedną osobę spoza systemu, której możemy się uchwycić. A bardziej to on uchwyca nas i swoją silną ręką próbuje nas z tego systemu wyciągnąć, dając nam przy tym siłę do tego, by zmieniać otaczający nas świat, by zrzucać kolejne łańcuchy. I w drodze za Chrystusem nie wolno się popatrzeć wstecz z utęsknieniem za starymi łańcuchami. Bo naszym zadaniem, jako jego uczniów, jest pójście w jego stronę, a nie oddalanie się od niego.

Spokojnie, nie nawołuję do żadnej rewolucji społecznej. Rewolucje mają to do siebie, że mają pewien utopijny obraz, w którego możliwość realizacji własnymi siłami wierzą. Tylko co w naszym przypadku miałoby być takim obrazem? Świat bez grzechu, który możemy sami stworzyć? Przecież takiego świata nie stworzymy. Bo tych łańcuchów w sobie nie mamy 5, 10, 50, tak żeby kiedyś być od nich uwolnionym, ale mamy ich nieskończenie wiele. I to, że zrzucamy z siebie jakieś łańcuchy, nie oznacza, że teraz grzeszności jest mniej. Nieskończoność minus jeden to dalej nieskończoność. Nie ma takiego punktu, po osiągnięciu którego moglibyśmy powiedzieć, że cel jest osiągnięty.

 „Wtedy podszedł do Niego pewien nauczyciel Prawa i powiedział: Nauczycielu, dokąd Ty pójdziesz, ja pójdę za Tobą. Jezus mu odpowiedział: Lisy mają nory, a ptaki gniazda, lecz Syn Człowieczy nie ma gdzie położyć głowy” (Mt 8,19-20 BE). Jeśli chcemy iść za Jezusem, na naszej drodze nie spotkamy nory, czy gniazda, ale będzie to ciągła droga. 


Chrześcijaństwo nie jest religią rewolucji. Jest religią ciągłego wyzwalania od zła tego świata. Pewnego ciągłego procesu, który swój finał nie będzie miał w dającym sobie wyobrazić czasie i świecie. Jako chrześcijanie oczekujemy ponownego przyjścia Chrystusa. I ten moment będzie momentem rewolucji, zapanowania nowego Jeruzalem. Ale do tego czasu nie ma mowy o totalnym przewrocie, ale o ciągłej drodze.

Chyba powoli czas dążyć do końca mojej opowieści. Zdaję sobie sprawę, że to, co opisałem, dla wielu z was może się wydawać obce i dziwne, niezrozumiałe. Mam jednak nadzieję, że dla niektórych z was ten tekst może być okazją do ponownego przyjrzenia się chrześcijaństwu i dostrzeżenia potencjału, które w nim tkwi. Że może kiedyś zobaczycie w Chrystusie tego, kogo ja w nim zobaczyłem po zderzeniu z tutejszą lewicą – kogoś spoza grzesznego systemu. Kogoś, kto chwyci was za rękę, by wyciągać was z grzesznego świata. I zapewniam was, za takim Chrystusem warto iść i zmieniać świat.

Joshua Hanson – urodzony w Niemczech, mieszkający w Polsce polsko-brytyjski teolog ewangelicki (na razie licencjat). Na swoich profilach w social media (np. na Instagramie – hjoshuaaustin) mówię o sobie tak „teolog ewangelicki i wszystko, co z tego wynika – lewak, freeganin i techno lover”. Do tego interesuję się (bio)etyką, piłką nożną i tryktrakiem.


Opublikowano

w

przez

Tagi: